wróć do artykułów

Janusz SAR prekursor detalicznego handlu akumulatorami

Janusz Sar, to osoba o której można bez zbędnego analizowania można powiedzieć, że jest twórcą detalicznego biznesu akumulatorowego w Polsce. Firma SAR powstała w 1953 ale jej założyciel Władysław Sar (ojciec Janusza) już po wojnie rozpoczął pracę w firmie inżyniera Remblińskiego LINESTRA, która zajmowała się naprawą, serwisem i drobną produkcją akumulatorów. Władysław Sar z wykształcenia ekonomista zajmował się głównie buchalterią firmy LINESTRA. Nie przeszkodziło mu to jednak, aby przez kilka lat swojej pracy u Remblińskiego zaznajomić się z wszystkimi niuansami firmy akumulatorowej.

Jak to bywa w życiu tragedie i nieszczęścia jednych dają szansę i możliwości innym. Władysław Sar mógłby przez następne 35 lat pracować w LINESTRZE i przejść na emeryturę, ale Bolesław Bierut zapewnił młodemu Władysławowi okazję do wzięcia losu w własne ręce. Na mocy dekretów z 1953 roku samodzielny zakład rzemieślniczy nie mógł zatrudniać więcej niż 5 osób. W LINESTRZE pracowało ponad 20 osób, więc zakład został zlikwidowany i w ten sposób z Marszałkowskiej 124 zniknęły akumulatory.

Można by tak pół żartem pół serio powiedzieć, że ojcem chrzestnym firmy SAR był Bolesław Bierut. W 1953 roku Władysław Sar przystępuje do Cechu Motoryzacyjnego i zakłada własną firmę Stacja Obsługi Akumulatorów z siedzibą przy ulicy Emilii Plater 12. Po wielu przeprowadzkach i perypetiach ostatnią siedzibą firmy Sar okazał się lokal znajdujący się przy ulicy Dzikiej 2.

Gdy Władysław Sar zakładał firmę Janusz miał już 10 lat i powiedzieć, że pomagał ojcu było by niedopowiedzeniem. Już jako pełnoprawny pracownik firmy Janusz trafił do zakładu 1966 roku po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej i na następne 41 lat związał się z akumulatorami.

Janusz w latach 70tych został wspólnikiem ojca a od 1984 roku prowadził firmę samodzielnie, gdyż jego ojciec odszedł na emeryturę w wieku 79 lat. Firma SAR w 2008 roku zakończyła działalność w branży akumulatorowej na co złożyło się wiele czynników, ale co ważne była to świadoma decyzja właściciela firmy, który mógł ją podjąć a nie był do niej zmuszony.

Tak oto zakończyła się historii pierwszego detalisty III Rzeczpospolitej, bo nie ulega wątpliwości, że firma SAR to prekursor specjalistycznych punktów akumulatorowych jakie działają w naszym kraju. Dzięki pasji i wytrwałości dwóch pokoleń rodziny SAR i decyzji Bolesława Bieruta, wielu mogło czerpać z doświadczeń Janusza, uczyć się od niego i prosić o pomoc, której nigdy nie odmawiał.

 

 

  


Nasze spotkanie to czysty przypadek i zasługa Zygmunta Kuczyńskiego. Dziękuję za zgodził się Pan porozmawiać z redakcją bloga AkuBiz.biz i opowiedzieć swoją historię naszym czytelnikom. 

Nie ma sprawy. Na początek zanim porozmawiamy, to ja Panu pokażę jak dawniej w prasie traktowano akumulatory. Tadeusz Gołąbek, redaktor naczelny Super Warsztatu zaproponował mi abym pisał co miesiąc artykuły na tematy akumulatorowe. To było bardzo dobre pismo, nie jak Motor czy Automoto opisowe i nastawione na łatwą treść, ale opisujące konkretne części i problematykę eksploatacyjną. Jakość przekazywanej wiedzy przez redakcje Super Warsztatu była bardzo wysoka. Co miesiąc pisałem tam felietony dotyczące przeróżnych spraw związanych z akumulatorami. Na wierzchu mam dwa ostatnie numery, proszę zobaczyć na przykład tekst o akumulatorach Banner, które z Zygmuntem Kuczyńskim i Lechem Sznajderem ściągaliśmy do Polski jako pierwsi, nim powstał oddział Bannera.

Na nagłówku artykułu widać bardzo ciekawą reklamę.

Dokładnie, to był mój szlagier. Nawet nieraz panie dzwoniły mówiąc z radością w głosie "O rany jaki jesteś naładowany" i się rozłączały. W innym artykule widać jak odbieram Złoty Laur z rąk prezesa Rzemiosła Polskiego.

Możemy porozmawiać o początkach Pana biznesu. Od Zygmunta Kuczyńskiego wiem, że to Pana ojciec Władysław Sar związał się z branżą akumulatorową w 1953 roku.

Jeśli chodzi o samodzielną działalność, to rok 1953 jest uprawniony do użycia. Niemniej jednak mój ojciec dużo wcześniej związał się z branżą, podejmując pracę w firmie Linestra. Ale to najlepiej będzie widać z kronice firmy. Widzę Pana zdziwienie, że coś takiego jak kronika pojawia się w firmach, ale zanim pojawił się internet ludzie najważniejsze sprawy dokumentowali w kronikach, a takie wynalazki jak facebook nikomu się jeszcze nie śniły. Jest i kronika. Co prawda w pewnym momencie zaprzestałem jej prowadzenia ale kronika jest.

Pana ojciec odszedł z Linestry i założył samodzielny zakład.

To może wyglądać tak teraz. W roku 1953 w życie wchodzi dekret Bieruta, który wskazywał, że zakład rzemieślniczy nie mógł zatrudniać więcej niż 5 osób. Firma Linestra na tamte czasy zatrudniała znacznie więcej ludzi. Właściciel firmy Linestra inżynier Rembliński podjął decyzję o jej likwidacji, a mój ojciec postanowił uruchomić własną działalność rzemieślniczą w tym zakresie, w jakim do tej pory robiła Linestra. Oczywiście robił to na taką skalę na jaką mógł sobie wtedy pozwolić.

Czy był Pan już na świecie w 1953 roku?

Kiedy ojciec w 53 roku zakładał firmę, ja miałem już 10lat. W kronice napisałem to co pamiętam, ale należy brać pod uwagę fakt, że byłem wtedy małoletni. Mój ojciec urodził w 1905 roku, był kapitanem Armii Krajowej oraz jedną z ostatnich osób, który wyszły kanałami z starego miasta po powstaniu Warszawskim. Mój ojciec z wykształcenia był ekonomistą i po wojnie trafił do pracy w firmie Linestra, która zajmowała się obsługą i serwisem akumulatorów oraz drobną produkcją akumulatorów. Celem dekretu Bieruta, było doprowadzić do upaństwowienia gospodarki. W dużym skrócie - doprowadzenie do sytuacji, że w Polsce nie będzie kapitalistów. A przecież każdy rzemieślnik był kapitalistą. Przez długi czas pokutowało w opinii społecznej określenie prywaciarz i nawet dziś można je czasami usłyszeć. W ramach dekretu Bieruta, nie mogły istnieć zakłady rzemieślnicze zatrudniające więcej niż 10 osób, a w tamtym czasie inżynier Rembliński zatrudniał ponad 20 osób. Niemal jednego dnia firma Linestra przestała istnieć.

Stosując wnioskowanie logiczne, można by powiedzieć, że gdyby nie dekret Bieruta firma SAR mogła by nie powstać? A patrząc na dalszą historię firmy SAR, można by się zastanawiać czy za ten dekret nie wypadało podziękować towarzyszowi Bolesławowi?

Z podziękowaniami bym nie przesadzał, ale uczciwie należy przyznać, że był to impuls do działania. W związku z tym, że mój ojciec od kilku lat znał tą firmę bardzo dobrze, w końcu zajmował się buchalterią, zwrócił uwagę, że pojawia się nisza, którą może zagospodarować. Chodziło o stale rosnącą ilość samochodów. Mimo, że były to lata 50te i samochody były głównie państwowe, to mój ojciec wiedział, że aut będzie przybywać a prędzej czy później pojawią się samochody prywatne.

Zajmując się księgowością, czy jak Pan to określa buchalterią, to miał dostęp również do wiedzy o klientach.

Dokładnie. Ojciec znał wszystkich klientów, w końcu to on wystawiał rachunki i przyjmował zlecenia. W związku z tym otworzy na Emilii Plater 12 swój zakład. Zaczął z dwoma pracownikami, których znał z Linestry. I tak się zaczął epizod rodziny Sar z akumulatorami.  

Czym dokładnie zajmowała się firma Władysława Sara w latach 50tych?

Z początku było tak, że główną usługą firmy ojca było ładowanie akumulatorów na zlecenie państwowych instytucji. Po jakimś czasie firma zaczęła również naprawiać akumulator. Akumulatory były produkowane w skrzynkach bakielitowych. Połączenia poszczególnych cel były na wierzchu, a wszystko od góry zalewane było smołą. Naprawa takiego akumulatora była bardzo łatwa do zrobienia. Wystarczyło nagrzać i poprzecinać połączenia aby mieć dostęp do wszystkich pakietów płyt w dowolnej celi.

Jeśli było zwarcie w celi i występowała konieczność wymiany poszczególnych płyt w zestawach, skąd braliście potrzebne elementy?

Kupowaliśmy płyty akumulatorowe w Piastowie lub Poznaniu.

Garnął się Pan do pomocy ojcu jak uruchomił zakład?

Od początku byłem związany z firmą ojca. Kiedy on zaczynał ja miałem 10 lat. Już wtedy garnąłem się do pomagania. Na początku jako dzieciak nie robiłem zbyt wiele, ale z biegiem lat nabierałem doświadczenia i rosła moja rola w rodzinnym zakładzie. W tamtych latach wojsko było obowiązkowe, więc miałem sporą przerwę w pracy u ojca, ale od 66 roku byłem już stałym pracownikiem zakładu.

Jak już wrócił Pana po wojsku do zakładu jakie były Pana obowiązki?

Pierwsze pięć lat upłynęły mi na samodzielnym montażu akumulatorów. Miałem normę 20 sztuk dziennie i tak wyglądał mój każdy dzień, montowałem 20 nowych akumulatorów, aż dostałem ołowicy i musiałem przestać się tym zajmować. Takie były to czasy. Jedynym zabezpieczeniem przy montażu była wtedy szyba, która chroniła twarz przed rozpryskami ołowiu, a wszystkie opary unosiły się swobodnie w powietrzu i niestety lądowały w naszych organizmach.

Jak wyglądała ta produkcja?

Jak już wspomniałem wcześniej, kupowaliśmy głównie płyty bo resztę wykorzystywaliśmy z starych akumulatorów, które po rozbiórce i przetopie dostarczały nam niemal wszystkich potrzebnych podzespołów i elementów. No może kupowaliśmy jeszcze nowe przekładki.

Dużo było firm podobnych do Waszej w Warszawie?

W Warszawie było kilku rzemieślników zajmujących się serwisem i regeneracją akumulatorów na dobrym poziomie. Mój ojciec był najbardziej znany, bo z zwykłego rzemieślnika stał się ekspertem i producentem akumulatorów co na tamte czasu było ewenementem.

W którym roku przejął Pan biznes po ojcu?

Już w latach 70tych rozpoczęliśmy z ojcem działać jako spółka. W 1984 roku mój ojciec wycofał się z działalności i od tamtej pory prowadziłem firmę samodzielnie. W tym samym roku kupiłem budynek przy Dzikiej 2, który przez następne 2 lata remontowałem i rozbudowywałem aby móc przenieść tu rodzinny biznes. Wcześniej działał tu zakład blacharski. Tu gdzie teraz siedzimy stało 20 dużych prostowników. Już wtedy dysponowałem urządzeniami, którymi mogłem sterować w zakresie natężenia, napięcia i czasu ładowania. Na raz mogłem ładować prawie 800 akumulatorów. Nie było w Polsce takich prywatnych ładowni. Zawsze do każdego działąnia podchodziłem z profesjonalizmem i w wielu wypadkach wyprzedałem czasy w których przyszło mi działać.

Jakie to były urządzenia, kto je produkowała?

To były głównie wyroby rzemieślnicze, wykonane na moje zlecenie. Proszę sobie wyobrazić, że na mój serwis podjeżdża dźwig, którego suchy akumulator ważył 500kg a po zalaniu i uformowaniu jego waga wynosiła już 800kg. Aby coś takiego naładować i uruchomić należało mieć porządne urządzenia.

Jakie to były akumulatory?

To były akumulatory trakcyjne, którymi także handlowałem. Widziałem wtedy, że to może być dobry kierunek rozwoju, bo coraz więcej pojazdów było opartych o tego rodzaju konstrukcje, jak choćby wózki elektryczne, meleksy czy tramwaje. Dziś większość instytucji ma spalinowe agregaty prądotwórcze, ale w latach 80tych powszechnie stosowano zasilanie awaryjne oparte na bateriach trakcyjnych, ogromnych bateriach. Do dziś mam naczynie 2V o pojemności 4700Ah, które pozostawiłem sobie na pamiątkę. Ogniwo to trafiło do mnie w ramach usługi utylizacji, którą wykonałem na zlecenie Teatru Wielkiego, gdy ten wymieniał stare zasilanie awaryjne na nowy system, który został zbudowany w oparciu o szklane ogniwa. W Teatrze Wielkim pracowaliśmy 3 tygodnie aby wynieść te ogniwa. Dwa pietra pod ziemią znajdowała się ta bateria. Do huty ołowiu w Będzinie wysłałem 6 kamazów złomu. Z tej transakcji było tyle złomu, że za zarobione z tego pieniądze mogliśmy pojechać na porządne wakacje.

Jak wyglądał handel 40 lat temu?

W latach 70, 80 i 90tych kilku godzinne kolejki pod firmą SAR nie były niczym dziwnym. Większość firm zajmowała się wyłącznie sprzedażą, my zaś świadczyliśmy kompleksową usługę. Sprzedaż, montaż i kompleksowy przegląd instalacji. Jak klient od nas wyjeżdżał to była pewny, że akumulator i powiązane z nim elementy układu elektrycznego funkcjonują poprawnie.

Jak to słyszę, do mam dejavu. Dokładnie tym samym szczycą się dzisiejsi liderzy rynku.

Na potwierdzenie tego co mówię, proszę zobaczyć jaki felieton na temat mojej firmy napisał Jerzy Iwaszkiewicz, który miał kłopot z akumulatorem w nowym samochodzie. Na szczęście nie uwierzył na słowo mechanikowi w Polmozbycie, który zalecił wymianę akumulatora. Przyjechał do mnie. Zawsze zatrudniałem pracowników o najwyższych kwalifikacjach. Dzięki dokładnej diagnostyce okazało się, że spod uszczelki kapie olej na pasek klinowy, który się ślizga przez co nie ma ładowania. A dodać należy, że auto było świeżo po przeglądzie. Aby nie naciągać klienta na konieczność wymiany akumulatora, zapewniłem klientowi akumulator zastępczy a ten jego porządnie naładowaliśmy. Od tamtej pory Jerzy Iwaszkiewicz stał się naszym klientem i właśnie to wydarzenie sprawiło, że napisał taki felieton, którego konkluzja brzmi: "Krawaty kupuję w Paryż, pączki u Bikliego, akumulatory zaś kupuję u Janusza Sara".

Jak w tamtych latach wyglądała diagnostyka?

Kwasomierz (śmiech). Muszę nieskromnie powiedzieć, że byliśmy bardzo dobrzy w akumulatorach, i z przykrością muszę stwierdzić, że większość elektryków nie ma pojęcia o akumulatorach. Wiec często mieliśmy scysje z klientami i ich elektrykami o kwestie akumulatorowe. Choć powiem też uczciwie, że było 2óch może 3ech elektryków, którzy potrafili diagnozować akumulator, im ufaliśmy do tego stopnia, że jeśli twierdzili, że jest coś nie tak z akumulatorem, to nie powielaliśmy już po raz kolejny badania akumulatora.

Nie pocieszę Pana w sprawie elektryków. Teraz mają komputery i cała diagnostyka akumulatora w większości przypadków rozpoczyna się i kończy na wyświetlaczu testera za kilka tysięcy.

Proszę sobie wyobrazić sobie taką sytuacje, że klient od 5ci letniego mercedesa kupuje nowy akumulator, jeździ miesiąc i po tym czasie zostawia auto na Okęciu (na 2 tygodnie bo leci na wakacje na Kubę). Po powrocie cisza, auto nie odpala, a na zewnątrz -20stopni. Otwiera maskę patrzy a tam akumulator napuchnięty i rozsadzony. To normalnym jest, że z pretensjami trafił do nas. Ludzie zapominają lub nie wiedzą, że jak samochód stoi to akumulator się rozładowuje. Jeśli alarm i instalacja elektryczna auta pobierała 50mA na godzinę to po 2 tygodniach przy tak niskiej temperaturze rozładuje się niemal każdy akumulatora. Ale zmierzam do tego, że bardzo dużo elektryków bada ładowanie bezpośrednio wychodzące z alternatora a na akumulatorze już nie sprawdzali. A bywało tak, że o ile alternatora działał poprawni to już do akumulatora nie docierało właściwe napięcie. Im starsze auto tym więcej po drodze mogło się wydarzyć, przewody korodują, występują jakieś upływy prądu. Wiele razy z wściekłym klientem jechaliśmy do elektryka, aby zmierzył ładowanie na alternatorze i porównał z tym co dociera do akumulatora. Ich zdziwienia, że te wartości są różne zawsze przyprawiały mnie o zawrót głowy. Sprawa na tyle się wyjaśniała, że zarówno klient, elektryk i my w końcu odnajdowaliśmy porozumienia.

A w latach 80tych coś drgnęło w diagnostyce akumulatorów?

Sprowadzałem kiedyś testery z Anglii. To były takie dwa pistolety połączone ze sobą kablami, a pomiędzy nimi olbrzymie sprężyny jako oporniki oraz podziałka na Voltomierz. Miałem też Belgijski tester z firmy Prestolite, który był tak perfekcyjny, że nie przepuścił jakiekolwiek wady w trakcie badania akumulatora. Zresztą tester ten otrzymałem w prezencie od szefa Brukselskiego Prestolite.

Prestolite pojawia się już po raz drugi na łamach bloga AkuBiz.biz. Leszek Bachorz sprowadzało od nich akumulatory, ale dotyczyło to Kanadyjskiego Prostolite.

Prestoliet miało europejską filię w Belgii. Ale ja dotarłem do nich poprzez przypadek.

Opowie Pan jak do tego doszło?

Była taka firma Polmot, która w latach 70 i 80tych sprowadzała do Polski akumulatory z Belgijskiego Prostolite. Akumulatory te były sprzedawane nawet do Pewexu. Były to akumulatory sucho-ładowane. Polegało to na tym, że płyty po ładowaniu były suszone i już miały jakiś potencjał. Wystarczyło kupić akumulator i pojemnik z elektrolitem. Po zalaniu akumulatora elektrolitem i uspokojeniu się reakcji elektrochemicznych zachodzących w jego wnętrzu można było zamontować go w aucie i od razu używać. W pewnym momencie Polmozbyt zaczął mieć więcej reklamacji na sucho-ładowane akumulatory z Prestolite, bo albo nie chciały odpalać silnika albo po prostu wybuchały. Z takim akumulatorem trafił kiedyś do nas klient. Mierzymy go opornicą od góry i okazuje się, że akumulator porządnie trzyma. Klient zdziwiony, mówi że jak włoży do auta to silnik nawet nie zagadał. Wiec jeszcze postanowiłem sprawdzić napięcie, tym razem woltomierzem, który pokazuje 0 volt. Przypadkowo dotknąłem jednego z czopów akumulatora i się oparzyłem. Już wiedziałem o co chodzi. Czop akumulatora by źle odlany.

Były to akumulatory już w plastikowych obudowach? Takich gdzie w wieczku są wprasowane ołowiowe tuleje, które w trakcie odlewania czopa topią się w jedną całość?

Tak, to były już plastikowe wieczka z zatopionymi tulejami ołowiowymi. Zdiagnozowałem wiele takich akumulatorów dla Polmotu. Po jakimiś czasie sprawa się wyjaśniła. Byłem w Brukseli w fabryce akumulatorów Prestolite, gdzie dowiedziałem się, że mieli pożar w swoim zakładzie i zanim przywrócili produkcję to wieczka dość długo poleżały. Na ołowiowych tulejach doszło do procesu utleniania, co zakłóciło w późniejszym czasie prawidłowe połączenie z ołowiem, który tworzy czop. Nie było prawidłowego styku, raz był, raz go nie było. W takiej sytuacji wybuch takich akumulatorów nie dziwiły. W końcu w trakcie pracy akumulatora wydziela się duża ilość wodoru, któremu wystarczy tylko iskra aby doszło do wybuchu.

Co wyjazd do Prestolite miał wspólnego z Polmotem?

Jako do eksperta od akumulatorów trafili do mnie ludzie z Polmotu z prośbą o diagnozę ich akumulatorów, które wracały na potęgę do reklamacji. Mając już wiedzę co jest nie tak opowiedziałem im, że można w prosty sposób usunąć problem poprzez odcięcie lub spiłowanie czopa i ponowne jego wylanie aby utworzyć prawidłowe połączenie. Szefowie Polmotu poprosili abym pojechał z kimś od nich do Belgii na rozmowy z producentem w sprawie rozwiązania problemu. Przed wyjazdem wzięliśmy 10 sztuk uszkodzonych akumulatorów, które dokładnie opisałem w języku francuskim i pojechaliśmy do Prestolite mieszczącego się w pięknej dzielnicy Brukseli - Anderlecht. Trafiliśmy wprost do laboratorium, które zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Zrozumiałem wtedy jak daleka jest droga przed nami i naszymi producentami. Naszym problemem zainteresował się sam szef fabryki Prestolites, kapitalny facet i biznesmen. Był bardzo zaskoczony moim profesjonalnym i fachowym opisem uszkodzeń na jakie napotkał Polmotu.

W którym to było roku, pamięta Pan?

To było 1985 rok, byliśmy tam przeszło tydzień. Kilka tygodni później szef Prestolite Belgia przyjechał do Polmotu rozwiązać sprawy uszkodzonych akumulatorów i zadzwonił, z prośbą o spotkanie ze mną w mojej firmie. Moja "manufaktura" zrobiła na nim duże wrażenie, a w podziękowaniu za pomoc w diagnozowaniu wad ich akumulatorów otrzymałem od niego niesamowicie rewelacyjny tester, który służył mi do końca mojej działalności handlowej w branży akumulatorowej. Akumulator można było obciążyć prądem nawet do 1000A, przez co jak było nawet minimalne zwarcie to na tym przyrządzie wszystko wychodziło. Dodatkowo otrzymałem od niego genialny Niemiecki kwasomierz Gefo. Notabene handlowałem później niemi w Polsce, a w rozprowadzaniu ich pomagał mi Leszek Sznajder i Zygmunt Kuczyński. Niemcy z Gefo wpadli na prosty i genialny pomysł, który polegał na tym, że sam areometr pracował w takim suwadle, dzięki czemu był zawsze w pionie i nie przylepiał się do ścianek kwasomierza. To było kapitalne urządzenie. Gefo miało plastikowe obudowy.

Przygoda z Polmotem miała ciąg dalszy?

Po całej tej przygodzie Polmot zaproponował mi współpracę polegającą na stworzeniu w Polsce sieci serwisów akumulatorów, które będą mogły mieć autoryzacje producentów i rzetelnie oceniać akumulatory. Znalazłem w Polsce 8 firm podobnych do mojej, takich wiekowych z dużym doświadczeniem. Jeździłem do nich aby ustalić jedną procedurę rozpatrywania reklamacji i wdrażać wspólne procedury. Więc teraz jak ktoś kupił akumulator Prestolite w Pewexie i miał z nim kłopot, to klient miał do dyspozycji więcej punktów, w których mógł mieć rozpatrzoną sprawę od ręki.

Wiem, że to dzięki Panu akumulatory rozruchowe Hoppecke pojawił się na Polskim rynku.

Jak już przyszły normalniejsze czasy, to znajomy z pomorze przyjechał i powiedział mi o akumulatorach Hoppeecke, że warto się tym zainteresować. Były to czasy poszukiwania dobrego towaru do handlu. Pojechałem do siedziby firmy Hoppecke, która mieściła się w Niemieckim Brillon. Zakład wyglądał super, pięknie położony na dwóch brzegach rzeki. Pamiętam jak zwiedzając fabrykę akumulatorów Hoppecke szef działu handlowego szczycił się tym, że zawartość ołowiu w rzece przed zakładem jest większa niż za zakładem. Kapitalna fabryka.

Długie były negocjacje zanim doszło do współpracy?

Krótkie. Rozpocząłem współpracę z nimi niemal od razu. Akumulatory Hoppecke były 3x droższe od naszych krajowych, a mimo to stały po nie kolejki. Był to czas permanentnych braków, więc jeśli jakiś towar był i był wysokiej jakości, to ze zbytem nie było problemów.

Z tego co pamiętam, to zanim marka Hoppecke (akumulatorów rozruchowych) trafiła w "ręce" JCI to nie były to tanie akumulatory.

Z ich działem handlowym nie było dyskusji, byli bardzo sztywni. Kiedy Polski rynek zaczynał otwierać się na coraz to nowsze akumulatory Niemcy z Hoppecke nie chcieli słyszeć o jakichś obniżkach cen na choćby 2 może 3 popularne typu, tak by nie tracić klientów na rzecz konkurencji. Między innymi z tego powodu zrezygnowałem z handlu akumulatorami Hoppecke na rzecz Banera, który nie ustępując nic a nic jakością był bardzie konkurencyjny cenowo.

I tu historia zatoczyła koło, uczeń i mistrz współpracują.

Zygmunt otworzył akumulatory dzięki mnie, ale pewno tego nie powiedział (śmiech). W latach 80tych zaczęło przybywać samochodów, ludzie przywozili głównie z Niemiec używane, a akumulatorów nie było. W Polmozbytach były zapisu na akumulatory. To co się działo wtedy w takim rzemieślniczym handlu było by dziś marzeniem niejednego akumulatorowca. Pewno Zygmunt opowiadał, że zimą pod jego lokalem na Ursynowie całą noc stała kolejka. Co prawda u mnie nocnych kolejek nie było, ale jak przychodziła zima to mieszkańcy Dzikiej jeździli do domu na około, bo początek ulicy zawalony był samochodami czekającymi na wymianę akumulatora. Nim trafiłem na Dziką 2, działaliśmy na Grzybowskiej. Pamiętam doskonale, że potrafiłem dziennie przyjmować ponad 250 akumulatorów do ładowania i tyle samo wydawać dla klientów, i to w przeciągu 8 godzin. Dodam, że robiliśmy to w 3 osoby.

Zygmunt mówił, że Pan i Leszek Sznajder wspieraliście go w dystrybucji Bannera.

Pamiętam jak Banner zaczął przychodzić w masowych ilościach, to nie mieliśmy gdzie tego trzymać. Ani u mnie na Dzikiej, ani u Zygmunta z Dąbrowskiego nie było tyle miejsca. Musieliśmy posilać się magazynem, który znajdował się daleko za wyścigami na ulicy Kłobuckiej. Miałem wtedy takiego busa, którym 3 razy dziennie obracaliśmy po towar, który miał zaspokoić potrzeby naszych dwóch sklepów. Na to, że dzień roboczy w sezonie zimowym wychodził nierzadko po 20 godzin nikt nie narzekał. Bo był to czas kiedy można było bardzo dobrze zarobić i nie zostawić klienta bez akumulatora.

Rezygnuje pan z biznesu, który funkcjonował ponad pół wieku. Czym się Pan teraz zajmuje?

Dziś to ja jestem już rentierem. Dzięki pracy mojej i ojca przez te 54 lata udało się zarobić, zwiedzić świat i zainwestować w nieruchomości, które dziś wynajmuję. Gdyby dziś nakręcić film, ale realny film jak to wyglądało w tamtych czasach, to wielu powiedziało by, że jest to niemożliwe. Do dziś mam przed oczami rozładunek tira akumulatorów z Bannera robiony przy użyciu wózka widłowego, który powinien być w muzeum techniki podobnie jak jego kierowca.

Jakimi markami poza Bennerem i Hoppecke Pan jeszcze handlował?

Sprzedawałem Akumę, Centrę, Zapa, Akku (Węgierskie). Jaki świat jest mały. Opowiem Panu o AKKU z Węgier. W 1985 roku mój kolega pracujący w ambasadzie w Budapeszcie dzwoni do mnie i mówi, że jest fabryka akumulatorów, której zna dyrektora i jest szansa zrobić biznes. Wsiadłem do samochodu i pojechałem na spotkanie, które potrwało 2 dni. Z biznesu nic nie wyszło, bo mi zależało na niskich cenach, a oczekiwania Węgierskiego producenta były znacznie większe, niż moje możliwości. Dodatkowo wiązało by to się z koniecznością formowania akumulatorów już w Warszawie, bo Węgierski producent chciał sprzedawać akumulatory "surowe". Tu muszę Panu przyznać się, że nie było by to problemem, bo po wizycie w Prestolite wprowadziłem u siebie formację w wannach, i z tego co mi wiadomo byłem pierwszą firmą w Polsce, które wprowadziła ten system. Podglądnąłem to w Prstolite i wprowadziłem u siebie. Jakiś czas temu byłem u Leszka w Piastowie i teraz u niego wszystkie akumulatory ładują się w ten sposób.

Przygoda z AKKU nawet się nie zaczęła?

Ale miała dalszy ciąg. Minęło kilka lat, od tego czasu. Znajomy był jednym z dyrektorów w Polserwisie. Jeździł po całym świecie i trafił do Budapesztu, z ktyórego dzwoni zaaferowany, że ma biznes do zrobienia. Andrzej trafił do firmy AKKU, w której jakiś czas temu byłem, ale współpracy nie rozpocząłem. Chociaż jak wspominam teraz, to tymi akumulatorami handlował Polmozbyt i od nich trochę tego kupiłem na wyprzedaży. Więc poniekąd współpracowałem z AKKU.

Przez 50 lat Pana styczności z akumulatorami, to bardzo dużo się zmieniło?

Akumulatory się zmieniły. Kiedyś rozruszniki brały bardzo dużą ilość prądu na start w związku z czym akumulator musiał być bardzo mocny i odporny na rozładowanie. W tej chwili są różne przekaźniki, takie czy inne. Dziś dotyka się przycisku, coś „zamiałczy” i auto zapala. Poza tym, jak kiedyś akumulator wytrzymał 2 zimy to było wystarczająco. Dziś nie jest rzadkością, że dobry akumulator wytrzymuje nawet 5-6 lat a miałem przypadki, że i 11 lat.

Lata 90te to było chyba rewolucja w Pana biznesie?

Od początku dbaliśmy o szeroką ofertę. W ofercie mojej firmy na początku lat 90tych było ponad 130 typów akumulatorów. Nie było takiej możliwości aby klient przyjechał do firmy SAR i nie odnalazł akumulatora pasującego do swojego pojazdu. Dziś sprawa jest nieco prostsza bo normalizacja kształtów i parametrów w samochodach jest na porządku dziennym. Ale niech Pan sobie wyobrazi jak po 1989 roku, Polacy zaczęli sprawdzać do kraju coraz bardziej różnorodne pojazdy, szczególnie japońskie. Tu zaczął robić się kocioł. Wysoki, chudy, słupki wąskie czy szerokie, z stopką czy bez. Ludzie dzwonili do mnie nawet z Suwałk czy Przemyśla bo u siebie nie mogli kupić akumulatora np. do Suzuki. To był doskonały okres w rozwoju firmy SAR. Mieliśmy doświadczenie, umiejętności i dostęp do swobodnego handlu.

Fotografując Pana kronikę zawróciłem uwagę, że po drodze dość często zmienialiście lokalizacje.

Lokalizację, to zmienialiśmy chyba z 7 razy. Ale zawsze była to ewolucyjna zmiana. Nawet decyzja o likwidacji firmy w 2007 roku była podyktowana tym jak zmieniał się rynek akumulatorów. Dziś akumulatory to można kupić na każdym rogu, niemal w kiosku. Ale samo w sobie nie jest to najgorsze. Niestety duża cześć sprzedawców nie ma pojęcia co sprzedaje. Traktują akumulator jak każdy inny produkt bez zagłębienia się w zasady jego funkcjonowania. Dziś liczy się cena i szum informacyjny. Zakłady oferujące wysoką jakość obsługi i dobry akumulator akumulator stanowią margines. Moja firma z biegiem lat stawała się coraz bardziej skupiona na obsłudze klienta detalicznego.

W którym roku zrezygnował Pan z uczestnictwa.

Kulminacyjny moment nadszedł 31 grudnia 2007, w którym to po 54 latach działalności firma SAR zamknęła swe podwoje. Moi koledzy, jak choćby Zygmunt Kuczyński poza sprzedażą detaliczną zajmowali się dystrybucją hurtową, która w latach 90tych była dochodowym biznesem.

Zakładam, że decyzja była trudna, ale czy nie było komu kontynuować takich tradycji?

Działalność zaprzestałem tu na Dzikiej i nie zajmowałem się już więcej akumulatorami. Jeden z moich pracowników postanowił kontynuować działalność i za moją zgodą określa swój biznes jako kontynuacja tradycji firmy SAR. Pracował u mnie niemal 20 lat więc zdążył się dobrze wyszkolić.

Czas ucieka i dziękuję za poświęcone mi 90 minut. Widzę za Pana biurkiem mapę z możem pinesek. To miejsca gdzie Pan był?

Tak. Europę to w zasadzie zwiedziłem całą. Z ciekawych miejsce chciałby zwiedzić jeszcze Japonię i jeszcze raz pojechać do USA i zwiedzić zachodnie wybrzeże.

Gdzie podobało się Panu najbardziej?

Najbardziej podobało mi się w Kambodży. Angkor Wat powinien zobaczyć każdy, bo jest to coś bardzo niesamowitego. Zauroczyło mnie Buenos Aires, duże piękne miasto, zorganizowane fantastycznie i z rozmachem. Podobało mi się w Memphis, Nashville. Super wspomina wyjazd do Keni z Leszkiem i Zygmuntem. Safari Masai Mara robi niesamowite wrażenie. Zobaczyć geparda z odległości 20 metrów.

Dziękuję za rozmowę.

Zapraszam na drugą część, która zaplanujemy wcześniej, mamy jeszcze tyle do omówienia, bo widzę, że Pana to interesuje.

 

 

 

Podziel się: